Outlast Trials – recenzja z kooperacją
The Outlast Trials to najnowszy horror od Red Barrels, pozwalający graczom wcielić się w rolę przerażonych królików doświadczalnych poddawanych niekończącym się torturom. Miałem okazję przetestować go w singleplayerze jak i w trybie kooperacji ze znajomym.
Od wczesnych chwil gry zanurzamy się w mroczny i odrażający klimat. Otrzymujemy wstrząsające szkolenie, które ma z nas zrobić uległe narzędzia. Po praniu mózgu i serii okrutnych eksperymentów, wypuszczeni zostajemy z powrotem do świata, czekając w ukryciu na sygnał do aktywacji. To przerażające, ale Red Barrels odwalili kawał świetnej roboty z tłem fabularnym – dorównują tu swoim najlepszym horrorom i poprzeczka ustawiona jest naprawdę wysoko.
Same eksperymenty to spora wariacja w stosunku do klasycznego Outlast. Występujemy na różnych wielkich mapach – komisariat policji, sąd, wesołe miasteczko i inne fasady rzeczywistości zbudowane przez Murkoff. Pełno tu motywów znanych z poprzednich odsłon, a przede wszystkim przerażającego snucia się w ciemności, gorączkowego szukania baterii do noktowizora, gdy energia się kończy.
Choć Outlast Trials nadal bazuje na mroku, twórcy bawią się światłem w ciekawy sposób. To chytra tortura – tęsknisz za kolejną baterią, ale jednocześnie, dobrze oświetlone obszary wystawiają cię na widok patrolujących wrogów. Trochę jak marzenia o zimie w środku lata, a potem o lecie podczas zamieci – i światło i ciemność potrafią skutecznie uprzykrzyć ci życie. Do tego arsenał pułapek dźwiękowych, nieudane minigry i półnadzy giganci próbujący zamienić cię w mokrą plamę, klasyka Outlast!
Same minigry są zresztą znajome fanom asymetrycznego horroru jak Dead By Daylight. Włączanie generatorów czy rozbrajanie zamków to nerwowe próby cichego i błyskawicznego działania. System jest uczciwy – wpadki to ewidentnie twoja wina, nie wymuszona przez grę tania dramaturgia. Wizja idealnego przebiegu misji – bez potknięć, bez zauważenia przez wrogów – jest bardzo motywująca w dłuższej perspektywie.
Przeciwko nam staje cała menażeria obłąkanych AI. Strażnik więzienny aż za bardzo lubiący swoją pałkę, upiorny Skórołaz nękający nas gdy spada nam poczytalność i Matka Gęś – groteskowa nauczycielka z przedszkola, z twarzą a’la Leatherface, a do tego przerażającym pacynkowym kaczątkiem z wiertłem w dziobie. W Outlast niemal każdy czarny charakter jest już ikoną i Trials nic tu nie zawodzi.
Klimat gry dodatkowo wzmacniają obrzydliwe detale obecne na każdym rogu. Trupy wciśnięte do śmieci, porozwieszane plakaty propagandowe pomagające złamać cię psychicznie, a najgorsze ze wszystkiego – badacze Murkoff w białych fartuchach, obserwujący cały dramat bezpiecznie zza grubego szkła. Możesz umierać w mękach, ale dla nich jesteś tylko kolejnym punktem w raporcie. Red Barrels jak nikt inny potrafią tworzyć naprawdę złowrogą atmosferę.
The Outlast Trials daje nam jedną, prostą formę obrony – możemy rzucać butelkami i cegłami, by zdezorientować czy chwilowo ogłuszyć prześladowców. Ale prawdziwą nowością jest ekwipunek – zdolności specjalne na czasowym cooldownzie. Możemy leczyć drużynę, stawiać miny dymne i tak dalej. Największa frajda to połączenie sił z innymi graczami, gdy każdy ma inne zdolności.
I tu odkrywamy, że multiplayerowy Outlast Trials ma w sobie też pełnoprawny, klasyczny horror! Gdy gramy solo, zadania skalują się odpowiednio (np. uruchamianie jednego generatora zamiast kilku), a poziom strachu nie odstaje od tego, co znamy z Outlast 2. Wielki plus, bo każdy znajdzie coś dla siebie.
Jednocześnie, misje w pojedynkę mogą być znacznie dłuższe. To, co drużynie zajmie pół godziny, w pojedynkę da się ukończyć w jakieś 90 minut. Irytujące jest tylko, że przez sieciowy charakter gry nie da się zrobić pauzy nawet grając solo. W razie potrzeby chowałem się w szafach i pod łóżkami, ale zawsze ryzykowałem wyrzucenie z gry za bezczynność.
Im więcej osób w drużynie, tym mniej The Outlast Trials przeraża. Po części to siła rażenia, po części fakt, że nawet najgorsze horrory stają się bardziej strawne w dobrym towarzystwie. Znajomi u boku zmieniają grę w nawiedzony dom strachów – śmiech miesza się z autentycznym przerażeniem. Zabawna jest ta bezbronność i kruchość dzielona z przyjaciółmi. Choć dla graczy nastawionych na czyste doznania horrorowe, to może być pewien problem.
Do tego dochodzą dziwne momenty, gdy drużyna jest pełna wyjadaczy. Kilka razy trafiłem na trzyosobową ekipę, która miała rozgryzioną grę do zera i z łatwością przechodziła najtrudniejsze wyzwania. Z perspektywy kogoś żądnego autentycznego przerażenia, to trochę słabe, ale na szczęście nie zdarza się często. Zazwyczaj moi podopieczni walczyli o każdy oddech, ledwo uchodząc z życiem. I to jest to!
System rozwoju postaci, odblokowywania kosmetycznych dodatków i coraz potężniejszych umiejętności jest wręcz przytłaczająco rozbudowany. Chciałem wszystkiego – ulepszonego ślizgu, większego paska wytrzymałości, wydłużonego czasu działania baterii. Początkowa bezradność sprawia, że każdy postęp jest na wagę złota.
The Outlast Trials to zaskakująco udany eksperyment z kooperacyjnym horrorem. Potrafi być tak samo przerażający jak poprzednie Outlasty, a strach, który tracimy z większą grupą, łatwo zastąpić nerwowym śmiechem wspólnej walki o przetrwanie. Do tego świetnie pomyślany meta-progres z odblokowywaniem wyzwań, umiejętności, kosmetyków. Wielkie studia mogą pozazdrościć Red Barrels sprawności, z jaką ogarnęli formułę live-service.
Rozgrywka | |
Grafika | |
Dźwięk | |
Przyjemność z gry |
To dziwne widzieć Outlast ze zdolnościami specjalnymi czy drzewkiem rozwoju postaci, ale szybko można się do tego przyzwyczaić i docenić zmiany. The Outlast Trials, jak wrogowie w samym centrum gry, skrywa wiele twarzy, ale każda z nich jest warta zapamiętania.