Recenzja dnia: Hell Clock – kręcę się w piekle i jest mi z tym dobrze
Nie ma wielu gier, które po kilku godzinach potrafią wywołać we mnie ten dobrze znany dreszcz: „jeszcze jedna runa, tylko jedna”. Hell Clock to nie kolejny klon „kliknij i lootuj” ani też nie próba skopiowania sukcesu Hadesa. To dziwna mieszanka roguelite’a i pełnoprawnego ARPG, która na papierze brzmi jak Frankenstein, ale w praktyce działa zaskakująco dobrze.
Przyznaję, byłem sceptyczny. Gdy zobaczyłem styl graficzny, od razu pomyślałem o Curse of the Dead Gods. Gdy przeczytałem, że to roguelite inspirowany Path of Exile, uniosłem brew. Ale teraz, po kilkudziesięciu godzinach, mogę z czystym sumieniem powiedzieć: to działa. I to jak!
Mechanika walki – jest soczysta. Kręcę się z nożami jak blender na sterydach i absolutnie nie mam ochoty przestać. Każde kliknięcie to satysfakcjonująca rzeź, a każda nowa umiejętność czy relikt potrafi zmienić sposób, w jaki gram. Gra wymusza myślenie w locie: nie masz gwarancji, że dostaniesz idealny build, więc uczysz się adaptować. Trafił ci się relikt wzmacniający ataki z dystansu? Budujesz pod to. Trafiła się regeneracja many przy krytykach? Wiesz, co robić.
To przypomina mi moje ulubione momenty z grania solo w Path of Exile – ten moment, gdy nic nie działa jak trzeba, ale nagle składam build z przypadkowych części i… to DZIAŁA.
Power curve – o to tutaj chodzi. Każda runa to wyraźny progres. Wrogowie rosną w siłę, ale ty też – i to w sposób odczuwalny. Nie ma tu tego irytującego uczucia, że grindzisz tylko po to, by zginąć 30 sekund później. Tu czujesz, że każda decyzja, każdy relikt i każda umiejętność mają znaczenie. Do tego Hell Clock oferuje stały rozwój postaci przez tzw. constellations, czyli rozwidlone drzewka talentów pomiędzy runami.
A skoro już przy tym jesteśmy – system rozwoju jest świetnie przemyślany.
Każda porażka to krok do przodu. Umierasz? Okej, masz nowe punkty do rozdania. Zdobywasz nowe relikty, lepsze startowe umiejętności, ulepszasz czasomierz, który dyktuje długość twojej runy. Pojawiają się też czerwone portale, które pozwalają przeskoczyć poziomy i ryzykować, by zyskać więcej. Im więcej grasz, tym więcej opcji, tym więcej kombinacji. Uzależnia? No jasne. Ale to to dobre uzależnienie. Takie, które nagradza spryt, a nie tylko cierpliwość.
Fabularnie? Nie spodziewałem się wiele. Ale tu zaskoczenie – tło historyczne oparte na masakrze w Canudos w 1897 roku to nie żarty. Gra, mimo że skupia się na walce, ma w sobie coś z gniewnego manifestu. Opowiada o opresji, o nierównościach, o zemście. I robi to po portugalsku, z pełnym emocji voice actingiem, który dodaje klimatu jak mało co. Nawet jeśli nie znasz języka, emocje da się wyczuć w każdym krzyku i westchnieniu.
Oczywiście nie wszystko jest idealne.
Są błędy. Czasem spadki wydajności, czasem potwory z kosmosu z odpornością na wszystko. I owszem, gra może być trudna – szczególnie jeśli próbujesz zrobić „idealny build” na siłę. Ale prawda jest taka: to nie gra jest zbyt trudna, to gracze czasem zapominają, że roguelite to nie symulator wishlista, tylko szkoła improwizacji.
Z praktycznych tipów:
- Możesz mieć tylko jedną kopię każdego unikalnego reliktu, ale rzadkie możesz stackować. I warto!
- Kapliczki z żółtą kulą to twoi przyjaciele – dają szansę na potężne buffy.
- Nie skupiaj się na jednej strategii. Najlepsze runy robiłem wtedy, gdy brałem to, co gra mi dała, i budowałem wokół tego.
Na koniec: czy polecam?
Z całego serca.
Jeśli kochasz ARPG, ale masz dość wiecznego grindu bez celu.
Jeśli lubisz roguelite’y, ale chcesz czegoś z głębią, a nie tylko losowym skakaniem po pokojach.
Hell Clock to złoty środek.
To gra, która nie chce zabrać ci życia, ale chce, żebyś przez te kilka godzin czuł, że żyjesz.
A jak już znajdziesz swój ulubiony build i rozkręcisz się na dobre – to kręć się dalej. W piekle. I wygrywaj.
| Rozgrywka | |
| Grafika | |
| Dźwięk | |
| Przyjemność z gry |
